Nevadzie serce podeszło do gardła, ale starał się zachować obojętną minę.
- Tak, zgadza się - dodał Shep, jakby rozmawiał z samym sobą. - Słyszałem to od mojej siostry. Shelby zadzwoniła do niej dzisiaj rano. - No, więc jeśli rzeczywiście się tu zjawi, nie chcę żadnych kłopotów, rozumiesz? Ty i Ross dosyć się nawarzyliście o nią przed laty. Pamiętam, jak zaciągałem was obu na posterunek. Byłeś nieźle poharatany. Straciłeś oko. Wylądowałeś w szpitalu. A Ross po bójce z tobą miał kilka pękniętych żeber i złamaną rękę. Coś mi się zdaje, że wtedy przysięgał, że cię zabije. - Jakoś nie miał okazji, żeby to zrobić. - Aż do teraz, synu. - Shep rozejrzał się po zaniedbanym podwórzu i wyciągnął z tylnej kieszeni chusteczkę. Otarł twarz i zmrużył oczy, bruzdy wokół nich mocno się pogłębiły. - Już mówiłem, że nie chcę żadnych kłopotów. W przyszłym roku będę się ubiegał o posadę szeryfa okręgu Blanco i nie chcę być kojarzony z jakąś chryją. - Nie widzę takiej możliwości. - Dobrze. Niech będzie, jak jest. - Ruszył w stronę wozu, a Nevada mówił sobie, że nie będzie rozgrzebywać dawnych historii, że powinien trzymać język za zębami i udawać brak zainteresowania. Ale nie wytrzymał. - Dlaczego Shelby akurat teraz wraca do Bad Luck? - zapytał. - Hm, dobre pytanie, nie uważasz? - Shep przystanął i w zamyśleniu tarł podbródek. Widać było plamy potu na koszuli pod pachami. - Cholernie dobre pytanie. Miałem nadzieję, że może znasz na nie odpowiedź, ale widzę, że się myliłem. - Spojrzał przed siebie i wypluł długą strużkę tytoniowego soku na wypalone słońcem chwasty rosnące wokół słupka ogrodzenia. - Może Ross zna odpowiedź. 5 Nevadę coraz bardziej bolała głowa. - Nie sądzisz, że to trochę dziwne, że i on, i Shelby będą wracali do miasta w tym samym czasie? Zbieg okoliczności czy coś w tym stylu? To coś więcej niż zbieg okoliczności, pomyślał Nevada, ale tym razem nic nie powiedział, a Shep pomaszerował do swojego wozu. Z tego, co Nevada wiedział, Shelby Cole - piękna i rozpieszczona jedynaczka, córka sędziego Jerome’a „Reda” Cole’a - nie miała żadnego powodu, żeby wracać do Texas Hill Country. Absolutnie żadnego cholernego powodu. Shelby nie oszczędzała pedału gazu wynajętego cadillaca. Ciągle przekraczała prędkość i czuła, jak szybko krzewy, gałęzie dębów, usychające kwiaty polne i kolczaste kaktusy gruszkowe ocierają się o jej samochód. Wzdłuż żwirowego nasypu autostrady leżały tu i tam martwe zwierzęta, głównie pancerniki i zające. Ten widok przypominał jej, że zbliża się do Bad Luck, małej mieściny na zachód od Austin, miejsca, do którego kiedyś przysięgła sobie nigdy nie wracać. Rozsunęła dach samochodu i słońce mocno prażyło ją w głowę. Ze związanych z tyłu włosów sterczało pasemko rudoblond. Nie przejmowała się tym. Na lotnisku zrzuciła szpilki i prowadziła samochód boso, skoncentrowana, ze zmarszczonym czołem; do jej świadomości z trudem przebijały się dźwięki jakiejś starej piosenki Bette Midler. Skręciła trochę za szybko, opony cadillaca zapiszczały, ale nie zwolniła. Po dziesięciu latach nieobecności w miasteczku, które ją wyklęło, po dziesięciu latach swobodnego życia w Seattle, nie mogła się doczekać chwili, kiedy zaparkuje przed stuletnim domem, w którym się wychowała. Nie miała zamiaru zatrzymać się tam na długo. Chciała tylko załatwić swoje sprawy i się wynieść. Zacisnęła palce na kierownicy. Zalała ją fala, wspomnień uwięzionych w innym czasie i przestrzeni, wspomnień obietnic i kłamstw, seksu podczas wiosennej burzy i konsekwencji zdrady. Z trudem przełknęła ślinę. Nie chciała przemierzać tej bolesnej ścieżki. Wyłączyła radio gwałtownym ruchem i wcisnęła na nos okulary przeciwsłoneczne. Nie chciała słuchać żadnych ckliwych, romantycznych kawałków, a w każdym razie nie dzisiaj. I chyba w ogóle. Zerknęła na siedzenie obok siebie, gdzie cisnęła neseser. Z bocznej kieszeni wystawał róg szarej koperty. Był w niej list - anonimowy - ze znaczkiem podstemplowanym w San Antonio. Właśnie z powodu tego listu poprosiła o urlop okolicznościowy szefa biura nieruchomości, w którym pracowała, spakowała podręczną torbę, pojechała na lotnisko Sea-Tac i poleciała pierwszym samolotem do Austin. W niecałą dobę po otrzymaniu obciążającego listu mknęła przez ulice w centrum miasteczka, które nazywała domem przez pierwszych osiemnaście lat swojego życia. Niewiele się tu zmieniło. Drogeria wyglądała tak samo; zachował się nawet pal do przywiązywania koni wbity przed bocznymi drzwiami. Uśmiechnęła się ironicznie na wspomnienie dnia, w którym wyryła na tym właśnie palu swoje inicjały, i zaczęła się zastanawiać, czy mimo upływu czasu wciąż jeszcze widać tam głupiutkie serduszko, wyznanie miłości do mężczyzny, który ją w sobie rozkochał: - Idiotka - mruknęła pod nosem, zatrzymując się przed czerwonym światłem jedynej sygnalizacji w mieście i