- Tak jak ciebie?
- Jak mnie. Irytowała go. Podszedł do niej tak blisko, że musiała odchylić głowę, by spojrzeć mu w oczy. - I co? To właśnie chciałaś usłyszeć? Że mnie zraniłaś? Lepiej się teraz czujesz? - Nie - odpowiedziała z trudem. - Czuję się... jak gówno. - I dobrze. Chciał się odwrócić, ale złapała go za ramię. -Ja też wiele straciłam. Płacę cenę... ogromną. Strącił jej rękę. - Nadal udajesz skrzywdzoną dziewczynkę? Serce mi krwawi, och, jak krwawi... - Kawał drania z ciebie. Ty też potrafisz być bezwzględny. - Tak mówią. - Podszedł do drzwi. Zanim wyszedł, odwrócił się jeszcze. - Posłuchaj, Glorio. Możesz być pewna, że doskonale wiem, jaką cenę płacisz. Ja też swego czasu słono zapłaciłem. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY Tego dnia Lily znowu obudził słodki śpiew ptaków. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się ze wzruszeniem. Kochana Gloria drzemała na krześle obok łóżka. Te dwa tygodnie, w trakcie których zaprzyjaźniła się z wnuczką, należały do najpiękniejszych w jej życiu. Pragnęła z całego serca, żeby i córka była przy niej, żeby jej wybaczyła, ale rozumiała, dlaczego tak się nie stało. Cóż, przecież już dawno pogodziła się z losem. Spoglądając na Glorię, uprzytamniała sobie, że już nie boi się śmierci. Jej życie dopełniło się. Dzięki Santosowi, dzięki Glorii, zaznała miłości. Nic innego nie miało znaczenia. Ból przyszedł nagle. Przeszywający, nie do zniesienia. Podniosła ręce do serca - i nic więcej zrobić już nie mogła. Ustąpił tak nagle, jak przyszedł, pozostawiając po sobie cudowne uczucie lekkości i młodości. Naprawdę cudowne uczucie. Zaniosła się radosnym dziewczęcym śmiechem. Kiedyś, dawno temu, czuła się dokładnie tak samo, ale nie mogła przypomnieć sobie, kiedy i gdzie to było. Ptaki nawoływały. Ich śpiew narastał, aż zagłuszył wszystko, wraz z resztkami wspomnień. Lily pojęła, co się dzieje. Odchodzi. Zakończyła życie - by zacząć je od nowa. Pozostawiła swoje ciało beż żalu. Nie ma żadnego żalu, myślała. Ani lęku, ani smutku, ani bólu. Zawsze zastanawiała się, jak to będzie - unosić się wraz z ptakami, ku niebu, w słońce. Zaśmiała się znowu, wniebowzięta; szczęśliwa i spokojna. Jeszcze chwila. Musi się jeszcze pożegnać. Wyciągnęła dłoń i położyła ją na dłoni Glorii. Pragnęła, by gest ten trwał w nieskończoność, lecz wiedziała, że musi odejść. Gloria poruszyła się, przez jej twarz przemknął uśmiech, ale nie obudziła się. Kocham cię. Bądź szczęśliwa. Noc dobiegła końca, rozpoczął się nowy dzień. Wpadające przez okno światło wypełniało pokój oślepiającym blaskiem. Ptaki wzywały słodko i nieustępliwie. Jeszcze nie. Musi pożegnać się z Santosem. Odnalazła go, sama nie wiedząc jak. Wystarczyło, że pomyślała o nim, i już była przy nim. Jakie to niezwykłe, pomyślała. Za życia nie znosiła pożegnań. Przeważnie oznaczały, że coś się kończy, zamyka, odchodzi bezpowrotnie. To pożegnanie wypełnione było słodyczą obietnicy, wiecznym zawsze. Nie płacz. Nie smuć się. Tak jest dobrze. Tak jest bardzo dobrze. Najlepiej. Puściła jego dłoń i spojrzała w Światłość. Pozwoliła, by ptaki uniosły ją ze sobą. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY Pogrzeb był skromny. Zmarłą żegnali Gloria, Santos, Liz, Jackson oraz garstka sąsiadów. Na darmo córka błagała matkę, by i ona przyszła, choćby ukradkiem. Odmowa zabolała, ale Gloria przyjęła ją z rezygnacją. Pragnęła już tylko jednego: by Hope zdołała wybaczyć Lily. Podczas ceremonii oczy miała suche - już wcześniej wypłakała wszystkie łzy. Czuła się pusta, zdruzgotana, nie wiedziała, jak ma się podnieść i stawić czoło nadchodzącym dniom, życiu. Wyczerpana, podniosła rękę do czoła. Czas po przebudzeniu się obok ciała Lily zbił się w jedno bolesne doznanie. Razem z Santosem dopełniła koniecznych formalności. Właściwie tylko mu towarzyszyła, bo to Santos załatwiał wszystko, to on był związany z Lily, to on był najbliższym jej człowiekiem, nie Gloria. Zrezygnowana, opuściła rękę. Nie potrafiła poradzić sobie ze stratą i dręczącymi wspomnieniami. Przypominała sobie pogrzeb ojca, to, co czuła, stojąc u boku matki nad jego grobem. Słyszała echo słów księdza i swój szloch nad ojcowską trumną. Teraz czuła się podobnie - osierocona, opuszczona, samotna. Może dlatego, że Lily, podobnie jak ojciec, kochała ją bezwarunkowo. Z westchnieniem spojrzała na Santosa. On także starał się nie okazywać bólu, widziała jednak jego rozpacz, nieukojone cierpienie. Rozumiała go i była z nim całym sercem. Oboje kochali Lily. Po ceremonii Santos zaprosił żałobników na poczęstunek. Skromną stypę urządziła Liz, zdejmując z Santosa obowiązek zadbania o drobiazgi. W czasie spotkania nie odstępowała go na krok, tak jakby należał do niej. Chociaż ani razu nie spojrzała w jej stronę, Gloria wyraźnie czulą niechęć dawnej przyjaciółki. A później goście, jedni po drugich, zaczęli zbierać się do wyjścia i było już po wszystkim. Liz musiała wracać do restauracji, Jacksona wzywano do biura, sąsiedzi nie chcieli się narzucać. Gloria, wyczerpana i bliska łez, zabrała się do zbierania talerzy i szklanek. - Zostaw - poprosił Santos. - Później się tym zajmę. Spojrzała na niego przez ramię. Stał w drzwiach kuchni, wyraźnie wzburzony. - Dlaczego? - Później się tym zajmę - powtórzył z niechęcią. – Nie potrzebuję twojej pomocy. Te słowa zabolały ją bardziej, niż powinny. - Żaden kłopot. Podszedł do niej energicznym krokiem. - Niby dlaczego, Glorio? Dlaczego chcesz mi pomóc? - Dlaczego? - spytała bezradnie. - Dlatego, że ją kochałam. Milczał chwilę ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń, wreszcie spojrzał jej prosto w oczy. W jego wzroku było tyle wrogości, że wstrzymała oddech. - Co, u diabła, ma wspólnego pomoc w zmywaniu naczyń z uczuciami do Lily? Nie mieszkałaś z nią... prawie jej nie znałaś. Uniosła hardo głowę, choć drżała na całym ciele. - Wydawało mi się... że ona... mimo wszystko... stała się cząstką mojego życia, kimś bardzo ważnym. Chciałam coś zrobić. W jakiś sposób...